wtorek, 12 grudnia 2017

Mikropwyprawy



Wyprawa kojarzy się z czymś dużym. Wielka podróż. Daleki wyjazd. Przygody. Przeżycia.
Mikro to znaczy mały. Może mniej znaczący? Nieistotny?
Te z pozoru dwa niepasujące do siebie słowa tworzą termin który stał się nie tak dawno całkiem modny.
Albo inaczej - popularny. Ciężko przeprowadzić badania zakrawające o etymologię  ale z całą pewnością mogę powiedzieć (czy też napisać) że mikrowyprawy  spopularyzował Łukasz Długowski - autor bloga.
W światku buschraftowo/survivalowym popularyzują je chłopaki z ekipy Zlasowanych , zwłaszcza poprzez swój kanał.
Z tego co udało mi się ustalić twórcą tej idei jest Alastair Humphreys.
Podaje tutaj te linki by oddać swoisty hołd tym ludziom  :) i ułatwić Wam poszerzenie wiedzy na ten temat.

Mi osobiście ciężko przypomnieć sobie czy najpierw o mikrowyprawach usłyszałem czy przeczytałem w Internecie. Wydaje mi się, że wydarzenia te pokryły się mniej więcej w czasie.
Od razu jednak gdy zapoznałem się z tą ideą to spodobała mi się. Bo czym właściwie są te mikrowyprawy?
Nie będę cytował innych a podejmę się leksykograficznego wysiłku stworzenia własnej definicji.
Mikrowyprawa - krótka, niedaleka przygoda w terenie.
Krótka - często odbywająca się w środku tygodnia. Nie trzeba na jej przeżycie czekać do weekendu. Wystarczy prosto z pracy/szkoły/uczelni wyruszyć w teren. Spakować się poprzedniego dnia i zaopatrzony w ekwipunek iść realizować obowiązki dnia codziennego.Potem od razu lecieć w teren :) Można kupić parę godzin pomiędzy wyjściem z pracy/szkoły a porą na pójście spać. A w ogóle najlepiej zostać spać w lesie.
Niedaleka - żeby to wszystko było realne niestety nie będzie nam dane wyruszyć gdzieś bardzo daleko. Chcemy jak najmniej czasu poświęcić na podróż, a jak najwięcej czasu w terenie, na działaniu (którym może być nicnierobienie ;) ). Z jednej strony to wada, ale gdy spojrzymy na to inaczej może to być zaleta. Mamy okazje by poznać nasze najbliższe okolice, planując wypad prześledzić mapy w poszukiwaniu miejscówki. Czasami niestety nie znamy naszych Małych Ojczyzn. Takie mikrowyprawy są świetną okazją do nadrobienia tego.
Przygoda - przeżycie czegoś. Już sam fakt, że spędzamy noc/czas (bo niekoniecznie musimy gdzieś nocować) inaczej niż zazwyczaj jest czymś ciekawym. Jeśli zdecydujemy się na nocleg w lesie to każdy kto to już kiedykolwiek robił potwierdzi, że nawet jeżeli jest to któraś z kolei noc w lesie to doświadcza ona wielu wrażeń. To wszystko co nas otacza, inne dźwięki, zapachy... To już samo w sobie może być przygodą. Trzeba tylko odpowiedniego podejścia. A jeśli tego mało, to możemy wypad jakoś sobie urozmaicić. Gotowanie, trenowanie technik survivalu np. rozpalanie ognisk. Małe co nieco przy ognisku (to ostatnie najlepiej jeśli uda się nam wyrwać ze znajomymi, połączone z długimi rozmowami). No i pieczony boczek. To jest oddzielne ranga przeżycie :)
W terenie - nie musi to być las. Dla mnie jest to główny cel wypadów ale to moje osobiste upodobanie. Podobno frajdą mogą być mikrowyprawy miejskie. Jako wyskoki na zwiedzanie okolicy, poznawanie ciekawych zakamarków czy przeżycie np. gotowania sobie kolacji gdzieś pod mostem to ok, ciekawe. Ale nocleg w warunkach miejskich? Ja chyba zostanę przy hamaku rozwieszonym gdzieś między drzewami. W lesie :)


Jeśli jeszcze nie próbowaliście czegoś takiego to serdecznie zachęcam :)
Nie jest to nic trudnego a pozwala naładować baterie, zachować "więź" z terenem nawet gdy nie możemy nigdzie wybyć na dłużej i jest po prostu przyjemne :)

Wiadomo, że wymaga to pewnego stopnia ogarnięcia i samodyscypliny ale nikt nie mówił, że będzie łatwo. Ćwiczmy się w tym i stawajmy się przy okazji coraz lepsi. 

Z Błękitnym Niebem!
Pod którym chcemy żyć...








środa, 11 października 2017

Po co nóż w kieszeni?

                                        (Dawne zdjęcie mojej kolekcji, teraz ma zupełnie inny
                                         stan, nastąpiły przetasowania i wielu z nich już nie mam)

        Gdy sięgnę pamięcią w przeszłość i przeanalizuje dotychczasową mą podróż przez życie jestem sobie w stanie przypomnieć co najmniej kilka podobnych sytuacji. Początek nauki w nowej szkole, nauczycielka pyta czy ktoś może pożyczyć nożyczki; ja wyjmuję z kieszenie scyzoryk z nożyczkami. Wypad z nowo poznaną ekipą, ktoś pyta o zapalniczkę w celu otwarcia butelki. Ja mam otwieracz w scyzoryku. Trzeba przeciąć niekoniecznie bardzo równo jakąś kartkę, nie czekając na nożyczki wyjmuję nóż. Wigilia klasowa w gimnazjum gdzie nie było czym pociąć makowca.
To tylko kilka przykładów kiedy to niespodziewaną sytuację, jakiś problem można był rozwiązać przy pomocy noża noszonego przy sobie. Ale jest druga bardzo duża grupa zdarzeń. Zdarzenia zaplanowane, przewidziane czy coś w tym stylu. Gdy mam nóż to idąc do sklepu mogę kupić sobie produkty na kanapkę i wiem, że nie będę musiał rozrywać bułki. Kupując coś w foliowym opakowaniu nie muszę szukać takiego z opcją łatwego otwarcia. Noszenie noża przy sobie upraszcza niektóre sytuacje. Ale to nie jest jedyny powód dla którego nosze nóż. Jest to kwestia o wiele bardziej złożona.

Poczucie gotowości/bezpieczeństwa. Tutaj STOP - mówiąc o bezpieczeństwie nie mówię w żadnym wypadku o walce nożem, grożeniu nim czy nawet wyciąganiu go w chwili zagrożenia. Nie miałem na szczęście nigdy nieprzyjemności w stylu "on miał kaptur i twarde pięści a działo się to w ciemnej uliczce", może wynika to z mojej postury ale mam dość mocne postanowienie iż gdyby taka sytuacja zaszła to noża nie wyjmę. Może doprowadzić do tylko większych problemów. I tutaj koniec o samoobronie nożem. Temat na kiedy indziej. Pisząc o bezpieczeństwie czy gotowości mam na myśli aspekt bycia choć częściowo przygotowanym na nieprzewidziane. Bardzo dobrze koresponduje to ze scautowskim be prepared. 
Nóż/scyzoryk w kieszeni czyni mnie trochę bardziej zaradnym w wielu kwestiach. Chociaż może nie tyle bardziej zaradny bo to nasza cecha/umiejętność a pozwalający lepiej tę zaradność wykorzystać. Tutaj można wymienić dziesiątki przykładów - przelewanie paliwa i potrzeba zrobienia lejka z butelki, szybkie podkręcenie jakiejś śrubki (jeśli to pilne to można poświęcić czubek noża ;) ) czy inne. Mając w kieszeni nóż wiem, że większej liczbie przeciwności jestem w stanie sprostać.

Przyzwyczajenie, bardzo ważny powód dla którego noszę zawsze przy sobie coś ostrego. Z racji że już kilka lat stuknęło odkąd pierwszy raz zabrałem ze sobą scyzoryk gdzieś poza biwak/zbiórkę harcerską to wyrobiłem w sonie pewne nawyki. Kupując różne rzeczy w sklepie nie zwracam uwagi czy mają możliwość łatwego otwarcia. Nie patrzę czy konserwy mają opcję "zawleczki" do otwarcia. Gdy pakuję coś świeżo kupionego do plecaka nie zawsze dbam o to czy wszystkie metki czy inne zawieszki są usunięte. Po prostu nie muszę. Przyzwyczaiłem się do tego że takie sprawy mogę bez problemu załatwić od ręki. Ba, nie tylko ja ale także wielu znajomych i przyjaciół. Wiedzą, że gdy powiedzą "pożycz nóż" poza nielicznymi wyjątkami raczej nie usłyszą "nie mam".

Atrybut/symbol, ostre narzędzie noszone zawsze przy sobie towarzyszy mężczyznom od dawien dawna. Jest to następca odpowiednio łupanego krzemienia, miecza, szabli - niezależnie od okresu historycznego zawsze było coś co służyło do cięcia. Scyzoryk z małym ostrzem w XIX wieku świadczył o potrzebie ostrzenia pióra/trzcinki do pisania. Ale nie tylko w takim sensie jest to symbol. Jestem członkiem sporej społeczności która nosi przy sobie nóż. Nie ważne czy współzależą do forów, grup na facebooku czy jakiś innych form zrzeszających. Tworzymy pewną społeczność, z którą lobię się utożsamiać, także poprzez koszulki czy naszywki.
Nóż jako podstawowe narzędzie survivalowe potrafi także wyróżnić spośród innych ludzi osoby zainteresowane tematyką szeroko pojętego outdooru, buschraftu, survivalu czy prepingu. Kilka ciekawych rozmów rozpoczęło się od tego, że ktoś wypatrzył w mojej kieszeni klips albo ja u kogoś :)

Pasja - nie będę ukrywał, że interesuje się nożami. Tego zresztą już chyba nie da się ukryć, za późno ;)
To już pewnego rodzaju rytuał, że ubierając się staję przed pudełkiem z moją zbieraniną ostrości i zastanawiam się "który dzisiaj". Chyba, że mam rano mało czasu co zdarza się często to z pokoju wychodzi ze mną ten nóż który jest w spodniach od dnia wczorajszego. Noszenie noży, używanie ich, "edecowanie" sprawia mi przyjemność. Mogę gonić króliczka - szukać mitycznego graala, raz na jakiś czas zmieniając konfigurację posiadanych noży. Ostrzenie, praca w skórze, polerowanie - mogłem się tego nauczyć dzięki tej właśnie pasji. Dla niektórych takie hobby może wydać się dziwne ale ja jestem z niego dumny. Już jako młody nastolatek mogłem zaplusowac u mamy ostrząc noże w kuchni. Filatelista (których broń Boże nie potępiam, sam miałem kiedyś epizod zbierania znaczków) może najwyżej poopowiadać o swoim klaserze  ;)

 Mam nadzieję, że rozjaśniłem delikatnie kwestię "po co Ci nóż?".
Wiadomo, ze można by pewnie pisać na ten temat całe eseje, ale ja przelałem na papie... na klawiaturę? na ekran? nie wiem... Przelałem tutaj swe główne myśli dotyczące tego zagadnienia

Pozdrawiam i miłego dnia (lub bardziej adekwatnie do obecnej pory gdy pisze te słowa nocy) :)

PS. W ramach obczajania funkcji tej platformy gdzie piszę dodałem opcję obserwowania. Nie wiem co to daje może jakieś powiadomienia ale pomyślałem,  że o tym wspomnę :)

wtorek, 26 września 2017

Dlaczego czytam?



O a ty znowu z książką? Cieńszych nie było? Coś pożytecznego byś porobił a nie tylko czytasz i czytasz. Tego typu pytania czy też stwierdzenia towarzyszyły mi przez praktycznie całe gimnazjum i przynajmniej początek liceum. Przywykłem do nich, choć nie spływały po mnie jak woda po kaczce. Irytowały mnie i nie mogłem ich zrozumieć. Jak można nie czytać, nie szanować tego że ktoś inny czyta. To nie mieściło się w mojej głowie. Jednym z wielu zacnych zachowań które zostały mi przyswojone przez rodzicieli jest ciągota ku czytaniu, szacunek do książek jako tekstu kultury i przedmiotów jako takich. Dopiero na studiach pierwszy raz podkreślałem coś w książce (bardzo delikatnie ołówkiem) bo wcześniej mimo czasami takiej potrzeby nie potrafiłem się przemóc. Ale to tyle tytułem wstępu - moja przygoda z czytaniem zaczęła się w latach dziecięcych dzięki mym rodzicom, a czemu trwa dalej teraz - gdy sam dokonuje decyzji ?

Jest co najmniej kilka powodów:

Ucieczka - dobra lektura zwłaszcza z działu tak lubianej przeze mnie fantastyki pozwala się totalnie odciąć od spraw zaprzątających nam głowę. Jeśli fabuła jest dobrze poprowadzona a akcja dynamiczna to odrywamy się od miejsca gdzie obecnie się znajdujemy i przenosimy się w czasie,przestrzeni a często, i w rzeczywistościach. Czy to będą postapokaliptyczne ruiny Moskwy po których poruszać się mają odwagę tylko dzielni stalkerzy z metra, przepełnione skupieniem mury Oxenfurckiego uniwersytetu czy kopalnie Morii to są to wspaniałe miejsca (wspaniałe przynajmniej dla opowiadanej historii po w mieście na które zrzucono bomby atomowe mieszkać bym nie chciał) w których możemy się schować. Nie ma to brzmieć : "hlip, hlip - świat mnie nie kocha, nikt nie rozumie. Idę się zamknąć w piwnicy gdzie są moje książki, one tylko mnie rozumieją, przyjaciółki...". Nie. Nie chodzi o to żeby przestać żyć realnym światem, przestać stawiać czoła wyzwaniom dnia codziennego i uciekać do bezpiecznej baśniowej krainy gdzie nieprzyjemności spotykają tylko bohaterów powieści a my bezpiecznie z perspektywy obserwatora to wszystko przeżywamy. Książki mogą być ucieczką tylko na chwilę i z tego tylko tak należy korzystać. Pozwalają w wolnej chwili zając myśli czymś innym, nie pozwalają błąkać się myślom swobodnie w poszukiwaniu "a o czym przykrym i dołującym by pomyśleć teraz" (nie wiem czy Wy tak macie, ale gdy ja za długo nie mam zajęcia; kładę się spać czy jadę na rowerze to w takim kierunku idą me myśli). Pozwalają przeżyć to czego nigdy nie dokonamy, są więc ucieczką od ograniczeń naszego świata. I nie dotyczy to dalekich wypraw bo to jest od nas zależne, dostępne przy prawidłowym gospodarowaniu środkami czy czasem. Ale na stan mojej wiedzy nie możliwe jest uczestnictwo w wyprawie krasnoludów mającej na celu wykradzenie smokowi skarbów czy pomoc inkwizytorowi - detektywowi w rozwiązywaniu problemów. Dla mnie jest to też ucieczka przed cywilizacją. Bo gdzie jak nie w książce znajdę obcowanie z Indianami, ich życie codzienne i polowania. Howgh.

Motywacja/inspiracja - mało rzeczy tak mnie motywuje do działania jak opowieść o kimś komu się udało. Spełnił marzenia. Ciężko na to pracował ale mu się powiodło. Dla mojej podświadomości nie jest ważne czy osiągnął coś prawdziwy człowiek z krwi i kości czy fikcyjny bohater. Ważne jest pokazanie drogi, procesu, pracy a często wyrzeczeń. Jakoś tak to działa - "jeśli on dał radę to ja też". Wystarczy tylko brać z książki to czego potrzebujemy.  We "Wszystko za życie" Chrisowi udało się dotrzeć na Alaskę i porzucić życie w cywilizacji. Taki był jego plan, realizował go stopniowo i osiągnął cel. Tym że na tej Alasce zginął musimy się przejmować bo to była prawdziwa tragedia ale niech to nas nie blokuje. Wyciągnijmy naukę. Bądźmy trochę bardziej poważni i nie lekceważmy Natury. Ale dążmy do marzeń. Bo się da. Bohaterowie powieści czy konkretne opowieści przedstawione w książkach nam to udowadniają.
Jeśli natomiast mamy etap wątpliwości, zastanowienia, wahania  już za sobą - a teraz twardo przemy naprzód do naszego celu to możemy się treścią zainspirować. To co osiągnęli inni może nam wskazać drogę, podpowiedzieć pewne rozwiązania. Nie ma być tak, że rozpoczniemy poszukiwania kogoś o takim samym przypadku co nasz, który został opisany w książce, przeczytamy i po wszystkim. Tak to chyba niestety nie ma (a jeśli jest to ja nic nie wiem).
Istnieją też specjalne książki motywacyjne czy inspirujące. Takie bardzo konkretne (sportowe zachęcające do ćwiczeń, przeżycia minimalistów którzy ukazując swoją drogę chcą zachęcić innych, pokazać że mimo iż nie jest łatwo to warto dążyć do celu, życiorysy świętych) książki które tylko lub głównie to mają na celu. Może warto przemyśleć sięgnięcie po taką pozycję.
Od ludzi można usłyszeć różne słowa. W życiu także różnie bywa. Ale ja mimo, że przeczytałem w życiu sporo to jeszcze nie było książki która by mnie zdemotywowała. Może to fart, zwykły szczęśliwy traf ale tak było.

Rozwój - Na obozach gdy jeżdżę jako wychowawca spotkałem bardzo różnych uczestników.Różnili się wiekiem, tym co wynieśli z domu rodzinnego, miejscem zamieszkania ale także bardzo językiem którego używali. Nie mówię tu o osobach nie mówiących po polsku ale o "rodzaju" języka polskiego. Było kilka przypadków gdy język polski był drugim językiem. Dzieci emigrantów czy takie które wyprowadziły się z rodzicami lata temu. Mimo trudności potrafiłem porozumieć się ze wszystkimi; jednak najbardziej denerwują mnie dzieci bez znajomości słownictwa. Nie wymagam by rodzice czytali w domu na głos encyklopedię, słownik a dodatkowo w tle filmy edukacyjne. Nie chcę by wszyscy mieli wyszukane "salonowe" słownictwo, osoby z rodzin o nie inteligenckich tradycjach nie są gorsze. Ale najgorsze co może być to ktoś kto nie potrafi porozumieć się z innymi nie ze względu na wstyd, głupotę czy inny powód a brak znajomości bardzo podstawowego zasoby słów, takiego niezbędnego do życia. Zamiast nawet nieporadnie składanych zdań, czy seplenienia co częste u małych dzieci słyszę "eeeeee", "yyyyyyy", "ten no taki...". Bardzo mnie to irytuje. A jest na to bardzo proste lekarstwo. Czytać. Wiadomo, że książka nie zastąpi rozmów, tak potrzebnych do nauki relacji międzyludzkich czy właśnie poszerzania słownictwa ale jest najlepszą namiastką. Bo nie mówię tu o wartości książek typowo przeznaczonych do edukacji i nauki - podręczników, książek historycznych czy popularnonaukowych. Czytając cokolwiek poszerzamy swoje słownictwo. Rozwijamy wyobraźnię, uczymy się koncentracji i ćwiczymy umysł. Zdobywamy kontekst kulturowy - możemy o tym co przeczytaliśmy rozmawiać z innymi, pozwala zrozumieć liczne nawiązania. Poza czasem (bo nie trzeba książek kupować, są biblioteki, treści dostępne w internecie) nic nie tracimy. A właściwie czytając nie tracimy czasu a go inwestujemy.

Rozrywka/odpoczynek - czytanie daje możliwość fizycznego odpoczynku. Jeśli nie jesteśmy śpiący (bo wtedy czytanie przynajmniej u mnie kończy się na przymusie wracania do już przeczytanych treści i ponownego analizowania) to książka jest świetną okazją do odpoczynku. Nie jest stratą czasu na leżenie i noc nie robienie. Tak jak pisałem wyżej, inwestujemy czas a przy okazji możemy dać odetchnąć strudzonemu ciału.
W większości wypadków wolę książkę od filmu. Nie jesteśmy ograniczeni przedstawiona treścią w filmie a samemu sobie wszystko wyobrażamy. Lubię spędzać czas nad książką zwłaszcza gdy wiem że mogę się w niej zanurzyć i niczym innym nie przejmować. Odpręża, wycisza. Zresztą argument o rozrywce broni się sam.

PS. Jeśli gdzieś ten wpis traci składność, spójność lub delikatnie logikę to przepraszam. Pisałem go na raty, na baaardzo wiele rat ;) Potem dokonując oglądu całości wydało mi się to do przyjęcia, ale no cóż, może nie dla każdego ;)

sobota, 9 września 2017

Równowaga w odtrąceniu

Ultra nowoczesny telefon na wypadzie "minimalistyczno - buschraftowo -  historycznym " .
Łuk ogniowy w plastikowym worku.   Hubka do krzesiwa kowalskiego w worku strunowe.
Kuty nóż oprawiony w poroże w pięknych skórzanej pochewce trzymane na nylonowym pasku.
To tylko kilka przykładów rzeczy które moim zdaniem do siebie nie pasują. Kiedyś takie połączenia bardzo mi się nie podobały,   nie szanowałem takich rozwiązań. Jednak to podobno zmienność decyzji świadczy o ciągłości dowodzenia. Wraz z upływem lat zmieniają się poglądy na różne sprawy.
 Paweł Supernat z Survivaltech mówił w jednym z ostatnich swoich filmików w zachowywaniu równowagi w kupowaniu sprzętu - że nie należy mieć noża za miliony dolarów a chodzić w najtańszych rozwalający się butach. Podobną równowagę trzeba zachować w podejściu do filozofii puszczaństwa czy buschraftu.
Mam nadzieję nigdy nie pozbyć się marzeń (odległych planów brzmi lepiej ;)) o chacie  z bali na Alasce,   wyprawie z tipi, poszerzaniu  swojej wiedzy dotyczącej umiejętności Indian, czy innych raczej nie dzisiejszych  w sprawach. Wiem jednak że inne sprawy powinny być priorytetami. Nawet w nauce survivalu i  buschraftu są kwestie bardziej i mniej ważne.  Bo zanim człowiek poświęci się ogarnianiu łuku ogniowego czy krzesiwa kowalskiego to używanie poprawnie zapałek czy nowoczesnego syntetycznego krzesiwa powinien mieć już ogarnięte.
Nie należy odrzucać części nowoczesnych rozwiązań (całości też raczej nie ale byłaby to większa konsekwencja w działaniu). Musimy zaakceptować to w jakich czasach żyjemy i że epoka traperów  już przeminęła. Prawie niemożliwe jest odcięcie się od cywilizacji i życie jak nasi przodkowie.  A nawet jeśli się da to może to być niebezpieczne.Bo kiedyś gdy komuś się coś stało w górach to był zdany na siebie i ewentualnie tych co go usłyszą,  teraz gdy będąc odpowiedzialnym zabierał że sobą telefon ma możliwość wezwania służb.
Cena "poddania się" nowoczesnym technologiom rozwiązaniom jest warta zapłacenia za bezpieczeństwo i wygody.Przynajmniej według mnie.
Takie przemyślenia mi się dzisiaj zrodziły to się dzielę .
Pozdrowienia.
A.

PS. W ramach działania adekwatnie do mych myśli - większość tekstu napisałem na telefonie, a właściwie go podyktowałem. Potem tylko korekta na kompie i gotowe. Fajne rozwiązanie, nie wiedziałem że to działa tak sprawnie. Mogłem być na bieżąco z rozwiązaniami technologicznymi, zwłaszcza biorąc pod uwagę me otoczenie (brat i ojciec w branży) ale ja to odtrącałem. Czas ponadrabiać.

środa, 6 września 2017

Docenić Dom.






„Są drogi które tylko łączą ze sobą domy
Są drogi które same z czasem stają się domem.
Być może jest gdzieś taki dom, w którym tylko Ty i ja
Lecz póki co ty swój dom a ja swoją drogę mam.”

Aldaron, „Fala za falą”

Dla jednych miejsce do którego się wraca, miejsce z którego się wychodzi.
Synonim Rodziny, dzieci, rodziców. Cztery ściany, mieszkanie, hacjenda.
Jeden wynajęty pokój, wielki gmach czy kawalerka.
Każdy ma lub powinien mieć taką przestrzeń.
To tutaj powinno być bezpiecznie, bez przygód, a przynajmniej bez tych niechcianych; niespodziewanych (no dobra te to mogą być i w domu ale twórzmy sobie taką sielankową wizję).

Gdy zajedziemy po długiej trasie i rozpakujemy plecak bez zamiaru szybkiego ponownego pakowania towarzyszą nam dwa uczucia – ulga i żal.

Ulga, radość z powrotu. Wreszcie nie jest to mieszkanie gdzieś na ćwierć gwizdka, tylko przekładanie rzeczy z plecaka/torby do szafki i z powrotem. Gdy się rozpakowywujemy ma to wymiar symboliczny – zamierzamy osiąść gdzieś na dłuższą chwilę, chcemy oddać nasze życie pewnym zasadom, normom obowiązującym wszystkich dookoła. Pożegnać się z pewnym stylem bycia i ponownie przywitać się; „powrócić” do normy (czymkolwiek ona jest).

Żal za przygodą. Za Wolnością – tą fizyczną, radością z przemieszczania się, ciągłego ruchu, poczucia pełnego panowania nad sobą, realnością swych decyzji. Żal za możliwością powiedzenia sobie „jestem daleko od problemów które zostawiałem za sobą, to nie dzieje się w mym pobliżu, gdzieś daleko, poradzą sobie beze mnie”

Zawsze przychodzi jednak czas powrotu i zmierzenia się z rzeczywistością. To jest chyba piękne. 
Gdyby nie nawet te nie emocjonujące wyzwania które życie stawia przed nami w codzienności, szara rzeczywistość dnia codziennego (kto taką ma? Bo to fajne wyrażenie ale czyje życie jest tak naprawdę szare?) to nie potrafilibyśmy docenić radości którą daje nam wolność podróży, Z drugiej stron gdyby nie niewygody trasy to czy docenialibyśmy wspaniałą rzeczywistość naszego domostwa? Pisze jakbym wrócił 
z jakiejś dżungli a ja nawet nigdzie daleko nie wyjechałem ale psychicznie mój dom był bardzo odległy. Czy coś takiego… ;)

Odkrywam mój Dom (w każdym znaczeniu tego słowa, przynajmniej każdym mi znanym) na nowo. Szkoda, ze musiałem na dwa miesiące go opuścić by taki proces się zaczął ale chyba było warto. Tak świadomy wartości tych czterech ścian i tego co pomiędzy nimi (nie chodzi bynajmniej o przedmioty, chociaż cóż móc sięgać po własne książki zawsze przyjemnie ;) ) chyba nigdy nie byłem. Niech żyje spokój w domku. Warto do tego dążyć. I do tego wracać.

A.

PS. Nie, nie przestałem tutaj pisać, a jak ktoś uważa, że uzewnętrzniam się jak nastolatek z problemami – no cóż trudno. Tak długo jak nikogo nie krzywdzę ani nie przeszkadzam komuś to sobie będę tu publikował. Albo tak długo jak mi się to nie znudzi.
A co.

środa, 30 sierpnia 2017

Walden






Dzisiejszym wpisem chcę zrealizować pewną misję. Wiem, że nie mam zbyt wielu czytelników ale jeśli uda mi się wpłynąć na choć jedną osobę to uznam to za sukces.

Pisałem już trochę o wolności, nie przywiązywaniu się do przedmiotów, życiu w drodze. Gdzieś głębiej mam nadzieję dało się zauważyć szacunek do Natury, zachętę do przebywania w Niej.

Jest pewna książka, zbiór esejów którą mogę uznać za pośrednie źródło mych przemyśleń na te tematy. Dzieło, które może na pierwszy rzut oka niezbyt współczesne, nie odnoszące się do bieżących wydarzeń i takie które nie wniesie nic do postrzegania obecnego świata, jednak to tylko pozory…

Chodzi mi o „Walden” a właściwie używając pełnego tytułu „Walden, czyli życie w lesie”
pióra amerykańskiego pisarza, transcendentalisty Henry’ego David’a Thoreau.
Jest to zapis jego przemyśleń z pewnego eksperymentu – na dwa lata przeprowadził się do własnoręcznie wybudowanej chaty i żył z pracy własnych rąk w pobliżu prawdziwej Natury. Wyrażał tym swój sprzeciw wobec ówczesnego świata zachodniego – jego uprzemysłowienia, przesiąknięcia konsumpcjonizmem i znieczulenia na niszczenie przyrody.
Autor chciał zachęcić czytelników do myślenia, analizy stylu życia, zwrócenia uwagi na realne potrzeby.
Proponuje odmienny styl życia – nastawienie na samodzielność, świadomą egzystencję, graniczenie do minimum niezbędnych potrzeb, nastawienie na poznanie samego sienie a to wszystko w kontakcie z Naturą która ma być inicjatorem tego wszystkiego, źródłem poznania.
Osiemnaście esejów na różne tematy, które ukazują rok życia w chacie, zwraca uwagę na najważniejsze aspekty życia człowieka, czasami na zasadzie kontrastu, stają się zachętą do przemyśleń nad dzisiejszym światem i tym do czego zmierzmy.


Wracając jednak do misji tego wpisu – nie będę teraz recenzował tej ksiązki (może czas na to jeszcze nadejdzie) ani przybliżał bardziej jej treści.
Proszę jeśli masz taką możliwość - zapoznaj się z nią.
Nie jest to dzieło nieskończenie długie, ani ciężko dostępne. Łatwo tę książkę nabyć w nowym eleganckim wydaniu, za niewielkie pieniądze. Jest do znalezienia w sieci do pobrania. Nie zachęcam nikogo to piracenia, jednak stwierdzam zatrważający fakt że treść tego dzieła jest w Internecie do zdobycia.
W różnych miejscach są fragmenty a na Wikipedii szczegółowe streszczenie.

Może gdyby więcej osób przeczytało tę książkę to spojrzenia na niektóre sprawy byłoby inne?
Jeśli się z nią zapoznasz i zechcesz się ze mną podzielić przemyśleniami to napisz w komentarzu, albo spotkajmy się pogadać (mam świadomość kto to czyta ;) )



„Zamieszkałem w lesie, albowiem chciałem żyć świadomie, stawiać czoło wyłącznie najbardziej ważnym kwestiom, przekonać się, czy potrafię przyswoić sobie to, czego może mnie nauczyć życie, abym w godzinę śmierci nie odkrył, że nie żyłem. Nie chciałem prowadzić życia, które nim nie jest, wszak życie to taki skarb; nie chciałem też rezygnować z niczego, chyba że było to absolutnie konieczne.

Henry David Thoreau – Walden, czyli życie w lesie



Dziś tak bez głębszej treści ale może kogoś sprowokuję do lektury. 
A.

niedziela, 6 sierpnia 2017

Kto komu ma służyć?

Ostatnio prowadząc któreś z kolei zajęcia z ognisk w te wakacje (jeśli nie jestem już w stanie powiedzieć które to może znaczy, że było ich za dużo? ... nie ;) ) zorientowałem się, że mój nóż ma luzy. Mówię tu o  Rat 1 więc typowym znanym i lubianym folderku (nóż składany).
Nie przejąłem się tym jakoś bardzo ale od razu po powrocie z lasu do ośrodka w którym mieszkam wyszperałem wśród mych gratów specjalny zestaw kluczy i zabrałem się do regulacji. (Tak wożę, taki zestaw, tylko do jednego noża skręconego na imbusy/torxy).
Dość się zmartwiłem, że nie ma jednej z 4 podkładek, pomyślałem sobie że może tak już było wcześniej i wystarczy wyregulować. Rozkręciłem nóż, rozebrałem większość elementów, wyczyściłem, zmyłem jakimś rozpuszczalnikiem (zmywaczem do paznokci z rzeczy programowych obozu dziewczęcego) resztki smaru, przetarłem wszystko mokrymi chustkami a potem do sucha papierem. Dziewczyny z kadry dziwnie się na mnie patrzyły bo takie dbanie o nóż to dość niecodzienny widok, jednak coś tam rzuciły że ciekawa zajawka. Po skręceniu całości problem nie zniknął. Zawiedziony włożonym trudem i brakiem rezultatów skręciłem szybko nóż i poszedłem robić coś innego.
Jakiś czas później podjąłem jeszcze jedna próbę konfrontacji - na prędkości między zbiórką z przygotowaniem na zajęcia a wyjściem z ośrodka trochę na kolanie próbowałem wyregulować główną oś.  Nie udało mis się to co wprawiło mnie już w irytację. Potem cały dzień (z cały czas używanym nożem w kieszeni) chodziłem lekko rozdrażniony.
Dopiero po którymś z kolei użyciu noża dotarło do mnie, że wcale nie musi on być idealnie skręcony. Nawet w obecnym stanie jest możliwe wykonanie nim większości o ile nie wszystkich postawionych przed nim zadań. Wraz z tą świadomością przyszła druga konkluzja - ile czasu i nerwów poświęciłem temu nożowi. Mogłem swoje myśli zająć czymś ważniejszym, jedną ze spraw, z którą muszę się uporać a czas przeznaczyć np. na odpoczynek. W praktyce nic nie osiągnąłem, musiałem tylko sam siebie przekonać, ze tak jak jest - jest dobrze.
Po spojrzeniu na to wszystko z perspektywy chwili (ciężko powiedzieć czasu gdy minął jeden dzień) przeraziłem się swoim podejściem. Zawsze byłem zafiksowany na punkcie sprzętu, a noży to już w szczególności. Miałem i mam ich dużo, poświęcam im czas (pogłębianie wiedzy, serwisowanie - ostrzenie itp.), i jestem dumny z posiadanego przeze mnie zasobu wiedzy.
Jednak patrząc wstecz przypomina mi się wiele momentów kiedy to przez to, że któryś np. zgubiłem, zepsułem czy coś innego się z którymś nożem stało to ja angażowałem się emocjonalnie. A tak chyba nie powinno być przynajmniej nie w takim stopniu.
To te noże czy wszystkie inne otaczające nas przedmioty mają nam służyć nie my im. Mają sprawiać, że nasze życie ma być łatwiejsze, bardziej komfortowe czy ciekawsze; milsze ale nie mogą nam go ustawiać. Sam siebie zatrzymałem na drodze do niewoli w tym stanie. Wiem, że i tak jestem w tym głębiej osadzony niż większość innych osób ale i tak się cieszę, że postaram się nie brnąć dalej. Potrzebuję więcej samokontroli. Więc dzisiaj tego życzę sobie i Wam (o ile jakieś Wam istnieje ;) ) - samokontroli i wolności w życiu. Wolności od posiadanych przedmiotów i negatywnych emocji z tym związanych.
A.

środa, 2 sierpnia 2017

Wszędzie dobrze... ale w drodze najlepiej?


Witajcie!
Jakoś tak się złożyło że w ostatnim czasie nic nie napisałem. Chociaż może lepiej odda stan faktyczny zdanie - nic nie opublikowałem tutaj. Napisałem sporo - w notatniku, zeszycie z pomysłami na teksty, publikacje; niektóre całkiem szerokie. Ale wszystko to zbiorę, poukładam i część może pokażę światu dopiero we wrześniu/może październiku. (może już na własnej platformie ;) ) Nie jestem tego w stanie teraz ogarnąć. Fakt ten wiąże się z moimi dzisiejszymi przemyśleniami. Może trochę osobiście, sporo odwołań do wydarzeń dni ostatnich, jednak tak ma być. Wylanie z siebie tych myśli pozwoli mi je sobie spokojnie ułożyć, przejść dalej i działać.
Będąc cały czas w ruchu, w drodze, w podróży, poza domem - czuję, że robię to co kocham, co chce robić. Jednak nie zawsze mogę się tym cieszyć w pełni. Przychodzi ten moment kiedy denerwują nas (a przynajmniej mnie) różne niedogodności związane z ciągłym przemieszczaniem się, spaniem w hotelu, ośrodku, namiocie czy w pociągu. W pewnej chwili zaczyna to przeszkadzać. Brakuje przedmiotów pozostawionych w domu. Słaby prysznic, słaby internet. Trzeba załatwić coś do czego potrzebny jest dokument który leży w domu, w segregatorze. Chcemy czasami usiąść, odpocząć sobie (najlepiej pod Lipą c'nie Kochanowski? ;) ) a nie możemy - tutaj biegiem bo pociąg, tutaj trzeba się zajmować grupą, tu sytuacja kryzysowa na którą trzeba zaradzić. Czasami po prostu jest super ekipa, noc ciepła i bez komarów i sen schodzi na niższy priorytet. Wtedy ogromną rolę odgrywają przerwy pomiędzy obozami (międzyturnusówki) te 2 dni przed odjazdem dalej. Czas na wypranie, wymycie się, odespanie, przepakowanie. Jest to naprawdę wielka wartość. Jednak zdarza się, że coś pójdzie nie po naszej myśli np. autokar się zepsuje, trzeba przerzucić dużo bagaży i sprzętu, potem wracasz już ma być chill, masz parę godzin wolności i nagle ekipa z którą miałeś resztę dnia spędzić musi jechać pomóc komuś - znowu zawiodła maszyna, samochód nie pojedzie dalej. Nie można odpuścić takiej wyprawy a imprezować można przecież i w samochodzie.    Wtedy z zaplanowanego chillu, spokojnego ogarniania sobie wszystkiego jest mega napięty czas i ciągle się coś dzieje, niby bardzo cenię sobie taki stan, dobrze się w nim czuje jednak bez przesady. Czasami trzeba odpocząć. Teraz powoli dochodzę do siebie. I mam bardzo ważny wniosek. Trzeba sobie czasami jednak czas na odpoczynek uwzględnić. Taki nienaruszalny, w trakcie którego nie mamy zamiaru wykonywać żadnych aktywności. I z zapasem na to żeby w razie niespodziewanego móc na to odpowiedzieć i dalej mieć czas odpocząć.
Chyba nie uda mi się osiągnąć takiego stanu zbyt szybko ale łudzę się, że jak to napisze to będzie mi łatwiej.
Powodzenia w waszych aktywnościach i znajdujcie czas na odpoczynek.
A.

piątek, 7 lipca 2017

Łamię zasady...

W przerwie między jednym autokarem a drugim...
Nie chcę wchodzić jeszcze do pokoju w hostelu, inni śpią a ja jeszcze bardzo zmęczony nie jestem.

Dostałem przed dwoma/trzema dniami info, że mój blog kwalifikuje się do AdSense. Pomyślałem sobie - super. Może kiedyś coś wpadnie, jakiś hajsik zawsze się przyda, ale spokojnie zanim zacznę sobie życie na nowo układać i snuć plany na przyszłość - najpierw żółte Lambo czy może Żuk z plandeką (po prawdzie to pierwsze powinno byś prawko ;) ) to już cała moja radość i podniecenie opadły. Zostałem zablokowany za łamanie zasad. Jak można złamać zasady jeszcze prawie nic nie robiąc? A no dzieląc się z Wami - moimi znajomymi linkiem do tej strony. Jakaś maszyna zakwalifikowała to jako próbę wyłudzenia wyświetleń, pewnie w celu wyciągnięcia pieniędzy. Cóż - ja się chciałem pochwalić ale jak uważa jakiś automat, albo ktoś z Googla...
Mniejsza z tym, teraz mogę przynajmniej powiedzieć, że się nie sprzedałem i robię to tylko z potrzeby serca, jak jakiś sławny poeta który całe życie żył w biedzie. Na pewno taki był.
Jednym z przemyśleń które mi dzisiaj towarzyszyły - jest jeszcze nadzieja dla nas, ludzi którzy z lekkim przerażeniem patrzą na postępującą cyfryzację, zastępowanie realnych doznań internetowymi/elektronicznymi namiastkami.
Stop - herbatka, trochę przemokłem, lepiej się napiję bo głupio byłoby rozchorować się na starcie tych dwóch miesięcy pełnych wyzwań ;)
Ale wracając - po odnalezieniu hostelu wyruszyłem na poszukiwanie bankomatu. Na prawdę spędziłem ładnych 40 minut zanim jakikolwiek znalazłem a ten którego potrzebowałem to chyba po godzinie. Jest jeszcze nadzieja ;)
Wracając się do dzielenia się z Wami tą stroną. Śmieszna sprawa. DO wczoraj miałem wyświetlenia (raczej niskie) z 3 krajów. Polska - wiadomo. Stany Zjednoczone - to chyba przez używanie słowa survival. No i 1 z Holandii (pozdro H. ;) ) A przed chwilą ŁUUUUPpppp... okrągłe 10 krajów. Nie wiedziałem, ze moi znajomi z Fejsa są tak rozrzuceni po świecie. Albo to nie Wy i staje się sławnym, poczytnym blogerem o międzynarodowym zasięgu... ;)
A na serio - fajnie, że to czytacie i piszecie do mnie - tu zrobiłeś błąd, ja uważam tak...
To chyba właśnie w tym taka forma jest fajniejsza od małego czarnego notesika trzymanego w kieszeni albo tekstów wrzucanych do szuflady/foldera.
Dziękuje.
Teraz chyba będzie przestój bo mogę nie mieć ani zasięgu, ani gdzie naładować laptopa.
Pozdrawiam z miasta na Ł
A.

czwartek, 6 lipca 2017

Piła, siekiera czy maczeta? Przegląd części narzędzi buschraftera




(tu miało  być super zdjęcie ze wszystkimi narzędziami o których będzie mowa ale koleś który je zrobił prze przypadek je usunął, więc niema)



Nóż – wiadomo podstawowe narzędzie każdego leśnego człowieka. O tym teraz pisać nie będę, ale trzeba sobie uświadomić sobie jeden fakt. Tak jak każde inne narzędzie nie jest nieskończenie uniwersalny. Ma swoje ograniczenia.
Jednak z pomocą mogą nam przyjść bardziej wyspecjalizowane narzędzia, troszkę mniej uniwersalne ale lepsze w tym co jest ich przeznaczeniem. Zacznijmy od krótkiej charakterystyki każdego z nich:

Piła – w tym ujęciu o którym mówię; narzędzie służące do cięcia, pozostawiające mały odpad; czyli tracimy małą ilość ciętego materiału. Pozwala na precyzyjne cięcie, dokładnie w miejscu którym chcemy. Przy używaniu popularnej piły z Lidla lub Laplandera możemy mówić też o małej wadze i łatwości w przenoszeniu bez konieczności użycia pokrowca. Ważną jej zaletą jest to że można nią cicho pracować.
Raczej nic poza piłowaniem nią nie zrobimy, chyba że rozczeszemy brodę taktycznego drwala albo przeprowadzimy amputację…

Maczeta – przerośnięty nóż na sterydach. Zazwyczaj zakrzywiona w jedną lub drugą stronę (np. khukri). Stworzona do pracy w dżungli ale i w lasach naszego klimatu można nią podziałać. Drzewa o dużej średnicy będzie ścinać się dość ciężko ze względu na stosunkowo mała masę własną narzędzia, ale np. do obcinania gałęzi dla mnie lepsza od siekiery. Jest bardziej uniwersalna od piły i siekiery – maczetą od biedy okorujemy drzewko, zrobimy sobie kanapkę, otworzymy konserwę (ok., wiem że Wy zdolniachy piłą i siekierą konserwy otworzycie ale nie mówimy o skrajnych wypadkach ;) ) czy coś zastrugamy.
No i jeśli gdzieś w polskim lesie akurat znajdziesz nieprzebytą gąszcz pełną lian to może się przydać. No i powodzenia w poszukiwaniach J Aha – podobno dobra na zombiaki.

Siekiera – podstawowy element wyposażenia każdego hipsterskiego drwala do sesji zdjęciowej. Kawał żelaza osadzony na trzonku (definicja pasuje też do noża ale nic na to nie poradzę) o zazwyczaj większej masie niż wymienione wcześniej dwa narzędzia. Jest bardziej energiochłonna w użyciu od piły. I głośniejsza w użyciu. Ale przy jej pomocy możemy przyśpieszyć proces strugania czy rzeźbienia. Lepiej od maczety sprawdzi się w ścinaniu drzew, w przeciwieństwie do piły pozwoli np. zaostrzyć od razu przecinany kołek. Może zastąpić młotek.


Teraz przychodzi ważna kwestia kiedy zabrać które narzędzie? Oczywiście możemy zabrać je wszystkie ale Włóczykij nie byłby dumny. Oczywiście na stacjonarny wypad, obozowanie, szkolenie czy event z chwaleniem się sprzętem można. Ale na normalne wyjście to po pierwsze zastanowiłbym się czy w ogóle nie wystarczy nam zwykły nóż, lub po prostu jakiś większy kozik (jakiś Glock, SRK czy cuć). Jeśli stwierdzamy że potrzebujemy czegoś większego to ja generalnie stosuje taką zasadę:



Piła – tam gdzie jest coś budowane, jakieś schronienia czy inne konstrukcje. Gdy obozuje bardziej na dziko i nie chcę zwracać aż tak na siebie uwagi głośnym rąbaniem. Gdy prowadzę jakieś zajęcia z młodzieżą czy dzieciakami to łatwiej ich nauczyć bezpiecznego dla siebie i innych użycia piły. Przynajmniej z mojego doświadczenia.

Siekiera – tam gdzie musze pozyskać dużo opału. Do działalności buschraftowej – robienia kubeczków), łyżek, kuks. Gdy przewiduje pozyskiwanie drewna ścinaniem drzew. Jeśli mam dostępny przygotowany wcześniej opał (np. jakieś wiaty i miejsca ogniskowe) do przygotowania drobniejszych szczap.

Maczeta – hmmm. Właściwie to tę którą mam kupiłem głównie dla potrzeby posiadania która mną wtedy targnęła. Zabieram często w towarzystwie piły jako uzupełnienie. Jeśli chcę ograniczyć ilość narzędzi to scyzoryk z piła plus maczeta tworzą ciekawą konfigurację. Przydatna w niektórych pracach pionierskich – np. bardzo fajnie radzi sobie jako zastępstwo ośnika.


Zdarza mi się zabierać wszystkie trzy te narzędzia ale są to zazwyczaj szkolenia na których przedstawiam te zagadnienia które tu po krotce omówiłem. No i na takie wypady typowo „sprzętowe” gdzie pakuje wszystko co mi wpadnie w łapy by potem tego użyć i przy okazji przewietrzyć część zbioru. Ale w związku z planowaną redukcja ilości ekwipunku chyba nie będę miał już takich potrzeb.
Może kogoś skłoniłem do refleksji nad tymi trzema z pozoru służącymi do tego samego narzędziami ale jakże innymi. W przyszłości wrócę mam nadzieję jeszcze do tego tematu ale to chyba dopiero we wrześniu gdy wrócę na domowe pielesze, będę miał dostęp do aparatu, całego asortymentu mego sprzętu a wcześniej porządnie się wyśpię ;)

Pozdrawiam
A.

PS. Jak będzie przestój w publikacji wpisów to znaczy że tam gdzie jadę nie ma zasięgu, ale mogę zbierać praktyczne doświadczenia które mogą mieć wpływ na to co napiszę ;)

środa, 5 lipca 2017

Puszczańswo, woodcraft – niecodzienna pasja, styl życia czy jeszcze coś innego.






 "Symbolem puszczaństwa jest biała okrągła tarcza z błękitnymi rogami. Tarcza przedstawia ideały puszczaństwa tak czyste i jasne, jaki jest jej biały kolor. Rogi, które są przewidziane do obrony tych ideałów, są znakiem odwagi. Ich błękitny kolor ma przypominać dewizę ruchu leśnej mądrości: "Z błękitnym niebem!" Ten puszczański symbol został przejęty z indiańskiej symboliki totemowej i w nim wyrażona myśl "ataku" i "obrony" oznacza "zdolność i gotowość". Tym znakiem odznaczają się wszyscy członkowie ruchu leśnej mądrości – chłopcy, dziewczęta, mężczyźni i kobiety. Błękitny kolor rogów w znaku przypomina ponadto, że chcemy żyć pod błękitnym niebem, w blasku słońca i że nasze myśli są jasne jak błękitne niebo. Chociaż na niebie są chmury, wiemy, że nad nimi znajduje się błękitne niebo i że to niebo znów się zjawi."

 „Puszczaństwo (ang. Woodcraft) – idea postulująca wychowanie człowieka w każdym wieku poprzez rekreację na łonie przyrody według zasad czterokrotnego ognia, obozownictwa, systemu szczepowego, filozoficzna i etyczna koncepcja akcentująca łączność człowieka ze światem przyrody.”

                                                                                            z Wikipedii, odnośnika na dole


Większość osób gdy tylko usłyszy słowa puszczaństwo od razu ma skojarzenia z puszczalstwem… i fala śmiechu. Ciężko ludziom nie obeznanym z tym tematem brać na poważnie sformułowania takie jak: Liga Leśnej Mądrości, Miana Puszczańskie, Wielkie Czyny Ścieżki Światła itp.
Tymczasem stoi za tym wspaniała ideologia, filozofia i ruch.
Stworzona przez Ernesta Thomsona Sethona (Czarnego Wilka) – a on czerpał z  amerykańskich transcendentalistów XIX w. Ralpha Waldo Emersona i Henry'ego Davida Thoreau.
W Polsce istnieje prawie wyłącznie (prawie!) w połączeniu z szeroko rozumianym harcerstwem. Jest nieodłącznym elementem skautowego wychowania, gdzie poza zdobywaniem różnych innych umiejętności, pracy nad sobą, służbą, wielu innych aktywności staramy się dbać także o wychowanie młodzieży w szacunku do Natury, zachęcanie do zgłębiania jej tajemnic i zdobywania umiejętności radzenia sobie w jej otoczeniu.
System Setona zakłada zdobywanie Orlich piór. Są to „sprawności” zdobyte za wykonanie różnych zadań – np. jeśli chcemy rozwijać się w umiejętnościach drwalskich to musimy powalić drzewo o odpowiedniej średnicy w odpowiednio krótkim czasie, a kiedy chcemy zgłębiać ścieżkę rozpalania ognia to np. mamy rozpalić ileś ognisk w niesprzyjających warunkach pod rząd.
Za realizowanie Czynów (zadań) z danej kategorii możemy zdobywać tytuły.
Nie chcę przytaczać tu całego systemu, nie chciałbym przypadkiem czegoś pominąć czy przeinaczyć dlatego serdecznie zachęcam do zapoznania się z książką „Zwój kory brzozowej” autorstwa E.T.Setona gdzie wszystko jest szczegółowo opisane.
Odchodząc jednak od organizacyjnych czy zapisanych prawd. Tak naprawdę całość sprowadza się do chęci życia w szacunku do Przyrody i spędzania jak najwięcej czasu na łonie Matki Natury.
Z błękitnym niebem! (ang. Blue sky) – tym hasłem/zawołaniem witają się członkowie ruchu leśnej mądrości. Wyraża on ich podstawowe pragnienie; chęć życia pod czystym  niebem – w terenie.
To właśnie w takim klimacie rozwija się wspaniała sztuka obozownictwa, totemizm, indianizm. Można czerpać także oczywiście ze spuścizny jakże nam bliższej kulturowo – naszych pradziadów Słowian.
Dewizą ruchu puszczańskiego jest „Puszczaństwo jest mądrością życia!” – widzimy w tym odniesienie do wychowawczych wartości jakie są w tej idei. Potrzeba ciągłego rozwoju poprzez stawianie sobie wyzwań i praca nad sobą.
To właśnie w lesie przy ognisku rodzą się szczere i prawdziwe relacje.

Chciałbym zachęcić wszystkich do zgłębiania tego tematu. Oczywiście nie trzeba od razu przyodziewać materiałowej przepaski, wdziewać lnianej koszuli lub w ogóle obywać się bez niej i niczym członkowie czeskiej Ligi lesní moudrosti (Ligi Leśnej Mądrości) spotykać się kilka razy do roku by oddawać się najczystszej formie obozownictwa, bez korzystania z ułatwiających wszystko, czyli przeszkadzających kształtować charakter dobrodziejstw nowoczesnej technologii.
Wystarczy, że na początek czasami zamiast paść przed ekran telewizora czy komputera pójdziesz na spacer do lasu. Najlepiej posiedzieć chwilę przy ognisku – symbolu obozu, zatrzymać się , wsłuchać w szum lasu i zastanowić się nas wszystkim.
Do tego was serdecznie zachęcam. Albo do czegoś więcej :)

Z Błękitnym Niebem!
A.


Puszczaństwo [online].
Wikipedia : wolna encyklopedia, 2015-10-20 08:26Z [dostęp: 2017-07-05 20:32Z].
Dostępny w Internecie: //pl.wikipedia.org/w/index.php?title=Puszcza%C5%84stwo&oldid=43878384

poniedziałek, 3 lipca 2017

Włóczykij i jego harmonijka







W klimacie życia ”na walizkach” czy w moim wypadku raczej „na plecaku” gdy dość często trzeba się zapakować czy rozpakować i przełożyć przez swe dłonie wszystkie przedmioty które zabraliśmy ze sobą przychodzi chwila zastanowienia – czy to wszystko jest mi potrzebne?
Wiadomo, że nie ma potrzeby rezygnować wszystkiego co może podnieść nam standard życia czy komfort naszej podróży, jednak nie chcę popadać jednak także w drugą skrajność. „Ciężar plecaka zabija radość wędrówki” powiedział ktoś mądry kiedyś. W pełni się z tym zgadzam. Bo to chyba nie powinno być tak, że z tego miejsca gdzie jestem teraz wyjeżdżam za cztery dni a już martwię się tym, że będę musiał się spakować, potem jeśli uda mi się zajechać do domu przepakować i potem ponownie zapakować. To powinien być mało znaczący epizod w podróży a nie sprawa, która zajmuje mi miejsce w świadomości nie pozwalając mi w pełni przeżywać tego co dzieje się tu i teraz lub zając się innymi o wiele ważniejszymi sprawami.
Dlatego od pewnego już czasu staram się na wyjazdy zabierać tylko to co niezbędne mi do funkcjonowania plus bardziej dokładnie przemyśleć sprzęt programowy. W tej drugiej kwestii nie mogę za bardzo się ograniczać bo jednak różne gadżety potrafią pomóc w przeprowadzeniu fajnych zajęć, więc jeszcze bardziej staram się zabrać mniej prywatnych gratów. W ciągu ostatnich lat przebyłem sporą drogę i zauważam progres (chociaż zdarzają się pewne wpadki jak np. pakowanie się na obóz w bagażnik samochodu ;) ) chociaż mam świadomość że sporo drogi jeszcze przede mną.
Natchnieniem do tego wpisu była postać Włóczykija (oryg. Snusmumriken) – jeden z bohaterów książek Tove Jansson opowiadających o Muminkach. Wydaje mi się, że każdy go zna a kto nie ten powinien jak najszybciej nadrobić znajomość tej bajki.
Włóczykij nie uznawał zakazów i nakazów, jedyna chyba postać której nie lubił był to strażnik pilnujący parku. Jest dla mnie uosobieniem prawdziwej wolności – robi co chce nie szkodząc nikomu, na zimę kiedy jego przyjaciele w Dolinie Muminków zapadają w sen zimowy wyrusza w podróż do południowych krain. Cały jego dobytek mieści się w plecaku, mieszka w namiocie a jedyną chyba rzeczą która ma dla niego wartość to jego harmonijka.
Minimalista, filozof, podróżnik, przyjaciel – idealna postać by zostać wzorem do naśladowania. Oczywiste, że świat nie powinien się składać tylko i wyłącznie z jego naśladowców ale jeśli ktoś chce podążyć jego szlakiem bo sprawi mu to Radość…
Posiadajmy mniej (lub chociaż pakujmy), żyjmy mocniej i wyjeżdżajmy więcej J
Miłego
A.

niedziela, 2 lipca 2017

Marzenia, cele czy może plany?




  

Są takie chwile w życiu kiedy przystajemy, zwalniamy i zaczynamy myśleć o przyszłości.
Analizujemy drogę którą przeszliśmy do tej chwili myślimy o tym co nas czeka.
Niestety w tej chwili zadumy bardzo często przeszkadza nam pewien bodziec z zewnątrz, moim zdaniem bardzo szkodliwy.
Jest to presja społeczeństwa, otoczenia, znajomych, rodziny… Czyli wszystkich tych, którzy zazwyczaj chcą dla nas dobrze, ich intencja są dobre jednak raczej rzadko nasze zdanie pokrywa się z och opinią. 
Dla mnie możliwość swobodnego wyboru w kluczowych dla nas momentach życia powinna być jedną z podstawowych wolności każdego człowieka.
Niestety bardzo ciężko osiągnąć taki stan, zawsze coś będzie nas ograniczać.
Przy wyborze studiów poza radą bardziej doświadczonych życiowo rodziców możemy mieć presję finansową – jeśli pójdziesz tu i tu, nie tam gdzie ci proponujemy to troszcz się o siebie sam.
Gdy pojawia się przed nami jakaś wielka szansa – praca w wymarzonym zawodzie, zmiana miejsca zamieszkania to może okazać się, że coś czego byśmy nie chcieli trzyma nas w miejscu. Rodzina, kredyt, przyjaźnie, miłość, znajomości. Często rzeczy chciane, potrzebne a czasami potrafią nas bardzo ograniczyć.
Dlatego ja staram się wyplątać z sieci powiązań jaką nakłada na nas społeczeństwo.
Wiadomo, że nie chodzi by rzucić wszystko, wyjechać w Bieszczady i odizolować się od każdego kto może w przyszłości nas ograniczać, a także zminimalizować wszelką działalność bo jeszcze nie daj Boże w coś się zaangażujemy i będzie nas to ograniczać.
Kluczem do zwycięstwa jest wiedzieć czego się chce w życiu. Oczywiście nie całym od razu, z rozpisanymi godzinami aż do późnej starości. Ale możemy uwzględniać nasze plany w podejmowanych działaniach. 
Np. jeśli chcemy się za jakiś czas wyprowadzać to poświecić trochę więcej czasu pracy aniżeli np. czystym kontaktom towarzyskim.
Jeśli nasz plan na życie nie zakłada zdobywania wykształcenia poprzez studiowanie na uniwersytecie, a przynajmniej nie w pierwszej kolejności to powinniśmy nasze otoczenie przygotowywać zawczasu.
Jest to niełatwa sztuka ale wyobrażam sobie, ze satysfakcja z życia „po swojemu”, według w 100% naszego planu na życie pozwoli osłodzić niewygody balansowania pomiędzy decyzjami.
Dlatego starajmy się nasze marzenia i cele tworzyć zgodnie z planami. Ale nie bójmy się zmieniać planów jeśli na szali są nasze marzenia. Nawet kosztem relacji czy czegoś innego. Musimy sami wyważyć co jest cenniejsze. Ja będę dążył do szczęścia poprzez spełnianie marzeń. Mam nadzieję, że osiągnę to co chcę 
i Wam tego życzę.
Taki tekst z którego zbyt dużo nie wynika ale z kronikarskiego obowiązku i dla spokoju duszy J
Pozdrówki!
A.

czwartek, 29 czerwca 2017

„Tyle sprzętu a dupa mięknie” a może jednak nie.







Ponieważ chwilowo nie bardzo mam czas ani sposobność na pisanie recenzji sprzętu to oddam się teoretycznym dywagacjom. One też są ważne, może mniej ale są ;)
W środowisku EDCowym i ogólnie survivalowym ludzie dzielą się na dwie grupy.
„Fanatyków zakonu Taniej Mory, Jeszcze Tańszej Piły z Lidla a jak ostrzyć to też tylko na lilowych, to my mamy rację bo jesteśmy biedn… niebogaci oraz „Ha Ha używasz mory? Jeśli Twój nóż nie kosztował 500$ to jest nic nie wart tak jak i Ty i na survajvalu to się nie znasz”. Serio po przejrzeniu iluś for, grup facebookowych, spotkaniach z ludźmi, wypadami z kuplami dochodzę do takich wniosków.
Jesteśmy podzieleni. Jednak moim zdaniem bardzo niesłusznie. To, że nie masz hajsu na mega drogi sprzęt nie sprawia że to ty jesteś ten uciśniony, ukryty talent z podciętymi skrzydłami co to ma całą wiedzę świata ale niestety w większości teoretyczną , a jak masz kasę na fajne zabawki to jesteś chamem, bucem i nic o świecie ani przetrwaniu nie wiesz.
Bo oczywiście kiedy nie mamy drogiego sprzętu a inni mają to musimy im jakoś dopiec bo to by było straszne, gdyby okazało się, że oni są lepsi. I odwrotnie.
Ta granica podziału jest jakaś dziwna. Np. posiadaczom drogiego sprzętu zarzuca się w wariancie [a] – „ty to tylko zbierasz te noże, trzymasz w szafce czy gablotce, czasami wyjmiesz popatrzeć a i wtedy dotykasz tylko przez szmatkę bo zostaną odciski palców” lub [b] – „ jak możesz używać noża za taką kasę do otwarcia konserwy?! Więc co będziesz robić jeśli masz drogi sprzęt to będzie niedobrze.
Z drugie strony jeśli masz sprzęt zbyt tani np. jakąś Columbię to nie ważne ile potrafisz. Jak świetnie obeznany jesteś w temacie, masz genialne umiejętności w nauczaniu technik czy generalnie jesteś świetnym człowiekiem. Nie, jeśli masz jakiś ekwipunek powszechnie uznany za nic nie wart to większość będzie na Ciebie patrzeć przez pryzmat ekwipunku a nie zasług czy wiedzy.
Nie podoba mi się taki stan rzeczy, raczej nie wiele mogę zmienić ale milczeć nie zamierzam.
Każdy ma prawo do takiej pasji jaką chce. Jeśli ktoś nie ma czasu czy ochoty chodzić do lasu a kupuje wielkie leśne łomosekatory i otwiera nimi paczki albo kroi pomidorka to jego prawo.
Gdy ktoś nie ma hajsu lub nie czuje potrzeby wydawać go na sprzęt a chce iść do lasu pobytować, podszkolić się czy spędzić po prostu czas to niech tak robi. I tak jest lepszy od tych co tylko przed kompami siedzą i piszą o chodzeniu do lasu ;)
Wyjątkowo mocno poczułem ten podział i nieprzyjemne emocje które dookoła się pojawiły. Obrywam z obu stron ;) Gdyż większość mojego sprzętu to raczej tanie popularne elementy co czyni mnie „gorszym” od tych co mają super sprzęt, a jednocześnie mam kilka perełek np. piłę składaną Laplandera czy jakiegoś customowego noża których szkoda mi używać mi przy niektórych okazjach przez co wystawiam się na lekkie wyśmianie przez kolegów.
NIE WAŻNE JAKĄ MASZ PASJĘ I JAK JĄ REALIZUJESZ. WAŻNE ŻE SPRAWIA CI TO PRZYJEMNOŚĆ I TAK DŁUGO JAK NIE SZKODZISZ INNYM (ale tak naprawdę, a nie że komuś się nie podoba co masz w kieszeniach albo jaką kosę w plecaku) TO TO RÓB. LUDZIE Z PASJĄ SĄ SIŁĄ TEGO ŚWIATA :)
 Pozdro
A.

wtorek, 27 czerwca 2017

Nocą myśli me niespokojne. Z dzienniczka wychowawcy.

        To jest ten moment. Chwila kiedy muszę przelać swe myśli na papier bo nie mam z kim pogadać. Bynajmniej nie dlatego, że nie mam znajomych ani przyjaciół, co to to nie. Jest już po prostu dość późno a ja siedzę na korytarzu ośrodka w którym jestem na kolonii jako wychowawca. Pilnuje wszystkiego i wszystkich niczym szeryf miasteczka na dzikim zachodzie z tą tylko różnicą, że nie jestem szeryfem a wychowawcą kolonijnym i moim rewirem jest piętro budynku a nie jakaś preria czy co to tam na Wild Wescie jest.
Chciałem pochylić się nad jednym zagadnieniem. Pochwalić zawód (o ile możemy tu o takowym mówić) jakim jest wychowawca kolonijny/instruktor na obozach z dziećmi i młodzieżą. Po pierwsze bardzo fajnie wpisuje się on w moją wizję wolności. Dość mało mnie ogranicza (wiadomo, że trzeba dbać o bezpieczeństwo swych podopiecznych i to jest najważniejsze, poza tym trzeba realizować program), sprawia mi to olbrzymią satysfakcję (nie wiem co może równać się z sytuacją gdy dzieciak, który na początku obozu najbardziej tęsknił za rodzicami i nie chciał w niczym uczestniczyć bo przecież "ja chcę do domuuu..." ostatniego dnia mówi, że mógłby tu jeszcze zostać), pozwala odwiedzać nowe miejsca, często bardzo ciekawe i ładne. Podczas obozów zwłaszcza tych ze starszymi dzieciakami mam okazję dzielić się moimi zainteresowania, pasją do spędzania czasu w lesie i związanego z tym umiejętności. Roboczo mogę to nazwać "instruktor od zajęć survivalowch" (szkoda, że nie instruktor survivalu, nieskromnie powiem, że wiedzy i umiejętności mi nie brakuje zarówno samych technik przetrwania, jak i praktycznego ich przekazywania, jednak nigdy nie dorobiłem się papierka. Muszę to w najbliższym czasie nadrobić). Upraszczając wszystko skrócę to w pięknych słowach - dostaje pieniądze za coś co lubię robić i sprawia mi przyjemność. Brzmi jak marzenie co? A ja to realizuję. Wiadomo, że idealnie; sielankowo nie jest zawsze może trafić się jakiś problemowy uczestnik czy kłopotliwa sytuacja jednak wszystkie zalety takiego zajęcia przysłaniają mi te nieliczne wady. A jeszcze lepiej powiedzieć wyzwania :)
Żałuje jedynie, że jest to praca raczej sezonowa, lato zima więcej pracy w tym zawodzie ni ma. Oczywiście są zielone szkoły czy wycieczki integracyjne ale to już nie to samo. Nie ma się takiej relacji, więzi z uczestnikami. No i jeśli ktoś np. studiuje dziennie to prawie zupełnie dyskwalifikuje go to w  śródrocznej pracy.
Uff, chyba powoli mogę iść się kłaść, wszystkie dzieciaczki śpią. A i po zapisaniu tego wszystkiego mniej myśli telepię się we łbie, może łatwiej będzie zasnąć. W końcu czeka mnie pracowity dzień pełen wrażeń a i na jutrzejszy wieczór mam sporo zaplanowane - ogarnianie spraw innych obozów na które jadę do pracy, dwóch wyjazdów harcerskich i pewnie miliona innych spraw. Teraz już nie dam rady.
Powodzenia w życiu Wam życzę i do zobaczenia na Szlaku!
A.

niedziela, 25 czerwca 2017

Najważniejszą wartością w moim życiu jest...




 "Wartością może być dowolny przedmiot, idea lub instytucja któremu jednostka przypisuje ważną rolę w życiu, a dążenie do jego osiągnięcia traktowane jest jako konieczność ze względu na zaspokajanie potrzeb jednostki. Zewnętrznym przejawem wartości jest obserwowalne zachowanie."
                                                                                                  (za Wikipedią, link na dole)

        Każdy człowiek czy tego chce, czy nie, niezależnie także czy o tym wie, czy ma tego świadomość żyje według pewnych wartości. W coś wierzy, czemuś oddaje szacunek, coś jest dla niego ważne.
Moim zdaniem jest to bardzo istotna sprawa znaleźć to coś. Tę sprawę, idee, rzecz (lub w liczbie mnogiej, kto nam zabrania?) która będzie popychała nasze życie do przodu, będziemy o niej myśleć, do niej dążyć; a gdy ją osiągniemy to mam nadzieję zamiast pustki po spełnionym celu znajdziemy spokój i szczęście. 
Poszukiwania najlepiej zacząć od zastanowienia się - czego utrata lub zmniejszenie sprawi, że będę czuł niepokój lub stres? Dla jednych będzie to kontakt z rodziną, dla innych dostęp do wiedzy, niektórzy do poczucia bezpieczeństwa potrzebują pieniędzy. Ilu ludzi tyle tak naprawdę wartości. Każdy może inaczej interpretować jedną kwestię.
Gdy już znajdziemy to COŚ powinniśmy zacząć do tego dążyć. Przeanalizować co nas do tego czegoś przybliża, może jakieś działania nam utrudniają, oddalają nas. Czasami będzie to wymagało od nas zupełnego obrócenia swojego życia o 180 stopni, jednak jeśli odpowiedzieliśmy sobie zgodnie z naszym sercem na  pytania przy poszukiwaniach to raczej będzie to cena warta poniesienia.

Jakiś czas temu próbowałem sobie odpowiedzieć na pytanie co ma dla mnie najwyższą wartość. Jakie zjawisko jest najbliższe memu sercu i co ma mi wyznaczać kierunek stąpania po ziemskim padole? Po dogłębnej i szczerej analizie chyba to znalazłem. Jest to WOLNOŚĆ. Ale nie dzika, niczym nie skrępowana jak nieposłuszny Kozak na Siczy Zaporoskiej tylko wolność nie przeszkadzająca innym. Wiem, że to dziwne samemu nakładać ograniczenie na swoją wolność ale kiedy to co sprawia mi przyjemność - w tym wypadku swoboda moich życiowych wyborów czy działań sprawia komuś przykrość, ból albo jakoś na niego negatywnie oddziałuje to nie czuł bym się z tym dobrze. Zwłaszcza w wypadku bliskiej mi osoby. A chyba nie o to chodzi.
Tak więc postanowiłem w moim życiu dążyć, do wolności, która nie będzie innym wadzić. Jednym  z tego przejawów (dążenia, nie przeszkadzania) może być spisywanie moich kłębiących się w łepetynie myśli i spisywanie ich tutaj.
Z innymi przejawami mej wolności muszę trochę poczekać, wprowadzać będę je powoli patrząc jak reaguje na nie świat, jak reaguje ja sam. Na razie wyjeżdżam na najbliższe 2 miesiące do pracy. Ruszam w trasę, będę szedł i to po trochu także da mi wolność :)
Zobaczymy jak to jest z tą wolnością i czy da się ją uchwycić.
Wszystkiego dobrego, bądźcie wolni!
A.

Cytat z Wikipedii :
Wartości [online]. Wikipedia : wolna encyklopedia, 2017-03-05 14:48Z [dostęp:
2017-06-25 23:38Z].
Dostępny w Internecie: //pl.wikipedia.org/w/index.php?title=Warto%C5%9Bci&oldid=48729439

Lepiej iść spokojnie czy biec pod presją czasu










                   Po raz kolejny się to dzieje... Wiele spraw zostawionych na ostatnią chwilę, z czego to już tak naprawdę ostateczna z tych końcowych, przed samym końcem czasu chwil. (Poprzednie zdanie jest dość dziwne, ale dobrze oddaje mętlik w mojej głowie ;) )Nie wiem czy to jakiś mój wewnętrzny problem, coś jak błąd w oprogramowaniu ale nie potrafię zebrać się do zrobienia czegoś gdy jest jeszcze dużo czasu.
Jest to po prostu poza moim zasięgiem.  Jeśli mam coś np. napisać na piątek to rzadko kiedy zacznę o tym myśleć wcześniej niż w czwartek w nocy lub jeśli jest to coś naprawdę trudnego to w środę.
Na szczęście nie było w moim życiu jeszcze zbyt wielu sytuacji gdy przez moje odkładanie spraw na później ktoś poza mną ucierpiał. Zbyt wielu bo niestety kilka takich sytuacji miało miejsce...
Do refleksji na ten temat skłoniła mnie pewna kwestia. Im jestem starszy, im poważniejsze funkcje społeczne, czy tez w pracy lub  pewnych organizacjach pełnię funkcje tym spoczywa na mnie większa odpowiedzialność. Nie zrobienie czegoś bo odłożyłem to za bardzo, albo nawet wykonanie powierzonego zadania jednak za późno nie ma tak mocnego wpływu na otaczającą rzeczywistość gdy dotyczy tylko mnie lub kilku najbliższych osób jak wtedy gdy jest to projekt angażujący wielu ludzi, często nie znanych osobiście.
Staram się jakoś nad tym pracować jednak działa tutaj bardzo efekt kuli śniegowej. Przypuśćmy dziś chcę zmienić swoje życie, zacząć wszystko co tylko jestem w stanie robić na bieżąco. Jednak czekają na mnie zaległe rzeczy z ostatnich dni (tygodni, miesięcy) i muszę się nimi zająć bo zostały godziny do końca czasu (modne zagramaniczne słowo deadline) zostało tyle co kot napłakał lub już został nawet przekroczony.
Dlatego nie mogę się zająć tym na co jeszcze mam czas a sprawami zaległymi. Odkładam więc to co mogę i poświęcam się czemu innemu. W ten sposób gdy kończę często na sprawy, które pozwoliłem sobie odłożyć nie mam już wystarczająco czasu i tak w koło Macieju.
Z jednej strony mam pewna cechę, która wiele może tłumaczyć - nic tak nie motywuje mnie do działania jak stres. Umiem odnaleźć się w stresującej sytuacji, działać pod wpływem stresu, jednak bardzo negatywnie on na mnie wpływa - zachowuję się niezgodnie z moimi przekonaniami, potrafię być nie miły w stosunku do przyjaciół czego potem bardzo żałuję i długo pozostaje w mojej głowie. Gdyby nie to to dużo rzeczy mógłbym robić na ostatnią chwilę, zwłaszcza tych dotyczących tylko mnie i sprawa byłaby załatwiona.
Jednak ponieważ zależy mi na innych muszę zacząć nad tym pracować. To chyba krok w tak wykpiwaną przeze mnie dorosłość. Jak przestanę odkładać rzeczy na później już tylko krok czeka mnie od mieszkania, kredytu, małżeństwa i pracy w korpo ;)
Mam nadzieję, że tak się nie stanie bo coś sobie postanawiam. Przez najbliższy czas spróbuję ze sobą walczyć i robić jak najwięcej rzeczy od razu. Będzie to ode mnie wymagało także ustalania hierarchii ważności wszystkich spraw. Zapisuję to żeby móc wrócić do tego wpisu w tej pewnej formie zapisu mych myśli (rodzaj pamiętnika?).
Życzę sobie powodzenia i Wam wszystkim w stawianiu sobie wyzwań.
A.

piątek, 23 czerwca 2017

Potrzeba iścia


    



               Nie wiem czy tylko ja tak mam, ale jeśli nie podzielę się z kimś moimi przemyśleniami, nurtującymi mnie problemami czy nawet sprawami dnia codziennego czuję się źle.
Zdarza mi się późnym wieczorem czy wręcz nocą nakłaniać przyjaciół na rozmowy. Często na nietypowe  lub  całkiem normalne tematy jednak niekoniecznie takie, którymi inni się normalnie dzielą.
Już jakiś czas temu stwierdziłem, że takie rozmowy są mi potrzebne do zachowania akceptowalnego dla mnie poziomu mojej psychiki. A jako, że życie weryfikuje różne sprawy to nie zawsze mam możliwość "wygadania się" komuś zaufanemu.
Zupełnie innym aspektem jest rozwój moich pasji. Są dość rozległe ale kręcą się wokół takich zganień jak survival, buschraft, noże... Może to będzie okazja do mojego w tych tematach rozwoju lub chociaż dzielenia się z innymi?
Zobaczymy.
Na razie życzę wszystkiego dobrego każdemu kto to przeczyta i dążenia do własnych Marzeń.
Jak nie marzeń to chociaż tych przyziemnych planów. Może mi się uda spełnić jeden z nich coś tu pisząc?
Powodzenia :)
A.